18 marca 2012

Malbork

Byłem kiedyś w bractwie rycerskim i brałem czynny udział w oblężeniu Malborka będąc łucznikiem po stronie litewskiej. Z resztą do dziś chodzę sobie postrzelać z mojego półrefleksyjnego angielskiego łuku.

Karolina dopisuje:
Nigdy nie widziałam Ciebie strzelającego z łuku! Dopóki nie zobaczę- nie uwierzę! 


Nie wiem, czy tym Karolina sugerowała się wpadając na ten pomysł, w każdym razie wybraliśmy się głównie w celu obejrzenia inscenizacji, dla mnie tym razem od strony widza.

Karolina dopisuje: 
Ależ oczywiście, że brałam to pod uwagę... to był mój... priorytet, Dziubku.

Zajechaliśmy do Malborka za pośrednictwem naszego przewspaniałego przewoźnika o nazwie TLK, pozwalającego mi po raz ostatni skorzystać ze zniżki o nazwie MAX - 26. Ku mojemu zaskoczeniu spotkaliśmy przełożonego wyżej wspomnianego bractwa, który nawet mnie skojarzył. Dowiedziałem się, że jego działalność się przeniosła, zmieniła nazwę i w ogóle impreza malborska stała się dużo bardziej komercyjna niż kiedyś. W tej chwili rycerze dostają gaże jak aktorzy i jest ich dużo mniej niż gdy inscenizacja była otwarta dla wszystkich. To tłumaczyło też dużą cenę biletu.


Aby poczuć radość nocowania na łonie natury wynajęliśmy miejsce na podzamkowym polu namiotowym. Niestety nie możemy pochwalić tu firmy Campus, której namiot, miał się dać szybko i łatwo postawić zgodnie z (sic!) erection instruction; uszkodził się już podczas pierwszego wbijania śledzi. Bardzo dziękujemy malbork-kemping.eu za udostępnienie dratwy. Uratowało to nasz dach nad głową.

Karolina dopisuje:
Mój śpiwór firmy wyżej wymienionej, której nazwy przez zwykłe obrzydzenie nie jestem w stanie wymówić, też nie zdał egzaminu. W środku nocy, kiedy to na skraju wyczerpania spowodowanego zbyt nadmiernym trzęsieniem z zimna (kurde, ile kalorii poszło...), wpakowałam się do Kamilowego śpiwora, który to został zakupiony na szybkiego w poczciwym, osiedlowym Auchan za jedyne trzydzieści złociszy z groszami. Wbrew powszechnej opinii jaka krąży wśród Kamilowych towarzyszy- dementuję wszelkie plotki, jakoby chciałam się znaleźć w jednym śpiworze z Kamilem. Podkreślam- dementuję, odrzucam, nie przyjmuję- wyjaśniając wszelkie nieścisłości. Było mi po prostu, najzwyklej w świecie cholernie ZIMNO.


P.S. Ten karton Desperadosów za mną, też nie jest Nasz. Dementuję po raz wtóry.


Dopisek Kamila:
Mi idea spania pod namiotem bardzo się spodobała. Lubię spać przy dźwiękach kolei czy szumu wiatru, na szczęście nikt na polu nie miał potrzeby imprezowania do białego rana. Gorzej było z porankiem w słońcu (niestety na polu jak na openerze brak drzew dawał się we znaki).




Na początek przysiedliśmy na turniej rycerski, który prowadził człowiek zafascynowany stylem Konjo. Ogólnie, kobiety i mężczyźni na koniach próbowali sprostać różnym zadaniom. Atrakcja głównie dla najmłodszych, chociaż ja tam lubię maszyny, którymi można było sobie zwracać jeńców, jak przy pomocy tej na rysunku. Lub tylko ich głowy jak w przypadku tych mniejszych maszyn.

Na drugi ogień poszło muzeum machin oblężniczych, adresowane również do dzieci. Całkiem niezły pomysł zwłaszcza, że większość konstrukcji jest naturalnych rozmiarów. Można było sobie posłuchać przewodnika lub poczytać samemu jak to wszystko działa.












Zmęczeni zjedliśmy. Ja zaryzykowałem kluski rycerskie, Karoliny dania już nie pamiętam. Wbrew nazwie całkiem dobre. Trzeba było wreszcie odpocząć. Spoczęliśmy nad Nogatem. Chociaż przez moment deszcz ustąpił i można było cieszyć się słońcem.

Jak już marudzę, to byliśmy też w restauracji U flisaka, takiej pływającej, romantycznej. Makaron wprawdzie był bardzo dobry, zwłaszcza ten na ostro, ale czekaliśmy na zamówienie całe wieki, a kelnerka błyskawicznie upomniała się o cukiernicę, jakby nie mogli kupić na więcej niż cztery stoliki.

Karolina dopisuje:
Ej, faktycznie marudzisz.














Karolina dopisuje:
Po szwędobylskim spacerze po osadach rycerskich postanowiliśmy nieco wzmocnić Nasze ciała i samopoczucie, bo ileż można czekać na gwóźdź programu bez popitki? No ile?

Uraczyliśmy się zatem trunkiem nie rycerskim a szlacheckim. Soplicowa, owy trunek się zwie. Malinowy, słodki bardzo. Ale uśmiech na twarzy pozostał przez parę dobrych... minut.












Cóż to by była za wizyta na zamku, bez zwiedzania miejscowego muzeum. Należy je zwiedzać tylko i wyłącznie z przewodnikiem. Jest ciekawie, lecz strasznie długo. Ja byłem po raz któryś, dla Karoliny był to pierwszy raz. Zwiedzaniem naprawdę się zmęczyłem.

Karolina dopisuje:
Nie jestem fanką historycznych nowinek. Nie mam smykałki do zapamiętywania dat wojen i ślubowania królów. Imiona Naszych królów ledwo pamiętam. Wstyd i hańba, ale w życiu czasem tak bywa. Albo uroda, albo talent do historii...


Sama bitwa była ok. Ja robiłem za alternatywnego narratora imprezy, robiąc konkurencję komuś kto brzmiał jak Wołoszański (jak się później okazało był to Bogusław Wołoszański). Odgłosy walki, trochę  fabuły i dużo efektów pirotechniczych. Jak się później okazało, Królem Jagiełło był Karol Strasburger, którego nie rozpoznaliśmy, gdyż nie opowiedział, żadnego dowcipu...

Po inscenizacji nie chciało nam się jeszcze spać, więc wybraliśmy na pokaz światło-dźwięk. Niestety nie było to najbardziej udane przedstawienie. Różne teksty czytane przez aktorów oraz gasnące i zapalające się witraże to nie do końca to czego się spodziewaliśmy, zwłaszcza, że było naprawdę zimno. Główną radością była możliwość wejścia na zamek o północy.

Daliście radę do końca. Mam nadzieję, że nie padliście tak jak ten strudzony ludź.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz