20 sierpnia 2015

O Kawalerskim czasie.

Razu pewnego, a było to całkiem niedawno, jakieś kilkanaście godzin temu, przyjechali do Nas, a raczej do mej Matuli domu, znajomi. Z dzieckiem. Z Mężem też, jasna sprawa. Dyskutujemy o problemach pierwszego świata, o dzieciach, o prawach pracowników i innych ciekawych, a temat płynnie wędruje do spraw podróżniczo-tripowych. Rozmawiamy o tym jak to miło rikszą doczepioną do roweru z dzieckiem się jeździ, jakie to clever i wygodne. Rozmawiamy z Matką-Kóleżanką o wyprawach nad morze, o wylegiwaniu na plaży, o skubnięciu piaska i kamieni do wiaderka, co by na pamiątkę mieć. Nagle Mąż-Kolega ze swej zadumy wyrwany rzecze:
- Ach, tęsknię za czasami kawalerskimi, kiedy to wyprawa nad morze składała się ze spontanicznych chęci, ręcznika, slipek i auta.
- I z klapkami?
- Prosze Cię, nawet klapek nie trzeba, bo to zbędne... o, albo wypad na rowery. Kiedyś to tylko rower i w drogę, a teraz? Jak mamy jechać razem z Żoną i z Dzieckiem, to jak Żona zacznie pakować do swojej wielkiej torby te wszystkie potrzebne rzeczy, te tysiące bluzek z krótkim i długim rękawem, te tony jedzenia, to mi się odechciewa już jechać, od razu jestem zmęczony.

6 sierpnia 2015

Czworo.


fot. Bracki


Szpital ostatniej nocy pożegnał mnie odgłosami sławnego kurortu mieszczącego się dokładnie na przeciwko budynku. Pani, w zeszłym tygodniu była u Nas Justyna Steczkowska, a za tydzień śpiewa Kayah, tu ciągle coś się dzieje, ostatnio nawet pielgrzymka tędy przechodziła, ale ona to co roku, opowiada o czwartej nad ranem z przejęciem Pani Terenia tuląc w ramionach rozdygotaną Gretkę.
Życie w szpitalu, o dziwo, wyglądało na bardzo spokojne. Cztery matki z mało płaczliwymi dziećmi. Każda w osobnym pokoju. Do porodu przywożono wozem strażackim kobiety z okolicznych wsi. Na korytarzu stało radio, w zależności od humoru położnych, leciało raz Radio Kaszebe, a raz Radio Disco Polo. Wieczorami dolatywał głos lektora ze znanej stacji telewizyjnej obiecujący dobry tandetny film. Salowa martwiąc się o moją laktację i humor dolewała do kubka termicznego co jakiś czas herbatę. W niedzielę na bogato polała kakao do śniadania składającego się z trzech pajd chleba, masła i jajka. Dodała finezyjnie listek zielonej sałaty. Takie luksusy. Fetowałam do południa.
Na ścianie przy lampce wydrapany został (mam nadzieje, że nie paznokciem) optymistyczny napis RADOŚĆ, choć niezgrabność tego wyrazu sugerowała, że został wykonany tuż po porodzie lub w trakcie długiej, ciężkiej, płaczliwej nocy.
Zdarzyła się jedna noc. Jedna jedyna noc, kiedy zamiast głosu lektora można było usłyszeć szlochy, jęki, stęki kobiet rodzących. Wtedy czułam, że leżę tam z nimi sapiąc i postękując żałośnie.

Jesteśmy w domu.