fot. Bracki
Szpital ostatniej nocy pożegnał mnie odgłosami sławnego kurortu mieszczącego się dokładnie na przeciwko budynku. Pani, w zeszłym tygodniu była u Nas Justyna Steczkowska, a za tydzień śpiewa Kayah, tu ciągle coś się dzieje, ostatnio nawet pielgrzymka tędy przechodziła, ale ona to co roku, opowiada o czwartej nad ranem z przejęciem Pani Terenia tuląc w ramionach rozdygotaną Gretkę.
Życie w szpitalu, o dziwo, wyglądało na bardzo spokojne. Cztery matki z mało płaczliwymi dziećmi. Każda w osobnym pokoju. Do porodu przywożono wozem strażackim kobiety z okolicznych wsi. Na korytarzu stało radio, w zależności od humoru położnych, leciało raz Radio Kaszebe, a raz Radio Disco Polo. Wieczorami dolatywał głos lektora ze znanej stacji telewizyjnej obiecujący dobry tandetny film. Salowa martwiąc się o moją laktację i humor dolewała do kubka termicznego co jakiś czas herbatę. W niedzielę na bogato polała kakao do śniadania składającego się z trzech pajd chleba, masła i jajka. Dodała finezyjnie listek zielonej sałaty. Takie luksusy. Fetowałam do południa.
Na ścianie przy lampce wydrapany został (mam nadzieje, że nie paznokciem) optymistyczny napis RADOŚĆ, choć niezgrabność tego wyrazu sugerowała, że został wykonany tuż po porodzie lub w trakcie długiej, ciężkiej, płaczliwej nocy.
Na ścianie przy lampce wydrapany został (mam nadzieje, że nie paznokciem) optymistyczny napis RADOŚĆ, choć niezgrabność tego wyrazu sugerowała, że został wykonany tuż po porodzie lub w trakcie długiej, ciężkiej, płaczliwej nocy.
Zdarzyła się jedna noc. Jedna jedyna noc, kiedy zamiast głosu lektora można było usłyszeć szlochy, jęki, stęki kobiet rodzących. Wtedy czułam, że leżę tam z nimi sapiąc i postękując żałośnie.
Jesteśmy w domu.
Jesteśmy w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz